Stowarzyszenie Paralotniowe Sudety

Historia Stowarzyszenia

Stowarzyszenie Paralotniowe "SUDETY" zostało założone 3 lipca 2004 roku na spotkaniu Członków-założycieli w Rybnicy Leśnej. Pomysłodawcą i pierwszym Prezesem Stowarzyszenia był Jurek Kamiński, pilot, instruktor oraz mechanik paralotniowy. 

Poniżej prezentujemy garść wspomnień z nim związanych.

Michał Cieślik

Michał Cieślik

Decyzja zapadła!!! Mam trochę wolnego czasu, mam kasę i mam numer od Adama Ziemiańskiego do "gościa" co szkoli z papierami. Dzwonię... umawiam się, ustalamy termin "na jutro". Dopiero po telefonie zaczynają mi się trząść łapy i uzmysławiam sobie, że w końcu spełnię swoje największe marzenie – będę latać!!!
W nocy nie mogłem spać.

Spotykamy się w Boguszowie. Z niebieskiego VW wyskakuje mały człowiek, ruchliwy jak cholera, bez zbędnej gadaniny rzuca mi "Jedziesz za mną". Zahaczamy o Dębową dobrać sprzęt. Chwalę się swoim nowym kaskiem i słyszę "Tak, tak... Ci co kupują rzeczy do glajcenia przed kursem zazwyczaj tego kursu nie kończą". Zagotował mnie tym tekstem strasznie... Po I etapie ważyłem 8 kg mniej :-)

...tak poznałem Jurka... a raczej, tak zacząłem Go poznawać. Warto było...

Magdalena Ślęzak

Latanie nigdy mnie nie kręciło. Ale od kiedy pamiętam, marzyłam o skokach spadochronowych. Po kilku skokach doszłam do wniosku, że trzeba być nienormalnym aby świadomie wyskakiwać z samolotu. Natomiast sam lot... Tak, latanie jest fajne. Opowiadałam o swoich spostrzeżeniach koledze (szefowi :-) ), który latał na "dużych spadochronach". Odpowiedz była krótka: musisz zacząć latać na paralotni. Teraz tylko decyzja: Arek Pomarański czy Jurek Kamiński? Jurek Kamiński, bo wyciągarka mnie przerażała. Po pierwszym dniu żałowałam podjętej decyzji! Pot, ryk, opiernicz na każdym kroku: "Ty pieprzona spadochroniarko - ŹLE" i łzy :-( I po co mi to? Chciałam zrezygnować, ale... jakoś dotrwałam do końca. Po pierwszym etapie usłyszałam: będzie z niej glajciara - nauczyła sie pić piwo... ;-)

Pan Jurek pokazał mi nie tylko piękno latania, ale bardzo, bardzo wiele mnie nauczył. Pokazywał palcem co jest dobre, a co złe... Dawał bardzo cenne, życiowe rady...

Wiele razy zastanawiałam się, czy nie rzucic tego latania w cholerę... Po co ja mam sie męczyc i po co mam męczyc innych? Ale Pan Jurek ZAWSZE rozwiewał moje wątpliwości, obawy i strach... Nie tylko przed lataniem...

TATO JUREK... tak wiele dla mnie znaczy... - dziękuję!

Piotr Antoniak

Stałem na górce w witkowie. wiatr wiał silniej niż zwykle, ale mieścił się w granicach normy. gorsza była jego odchyłka, która komplikowała wszystko na tym poziomie wyszkolenia. byłem przygotowany do wzięcia na swoje barki próby startu. kontrola przedstartowa przeprowadzona. czuje jednak, że coś nie gra, albo zwyczajnie coś śmierdzi w powietrzu. pytam wiec grzecznie, w celu upewnienia się lub potwierdzenia trafności decyzji: "jestem gotowy, mogę startować?" ... "ty jesteś pilotem, ty podejmujesz decyzję.." oho !?! - pomyślałem - skoro nie ma zakazu, to znaczy, że nie zabija... przecież po to tu jestem, by się uczyć! podniosłem skrzydło, skontrowałem sterówką, skrzydło ustawiło się do wiatru, wystartowałem... po powrocie z przelotu na trasie witków górka - witków dół, jurek  skwitował to krótko: "no! warun był trudny, dobrze dałeś sobie radę"...

Piotr Blachnik

Jurka znałem od samego początku jego latania, gdy pojawił sie z Grażynką w ośrodku na Dzikowcu. Był to początek 1996 roku, lataliśmy wtedy wszyscy na różnej maści wynalazkach i w różnych dziwnych miejscach, o których dzisiaj nikt już słyszeć nie chce. Pamiętam jego niebieskie 3-TP, czerwony, skałkowy kask i niebieski kombinezon Perche. Początkowo nie mieliśmy ze sobą dobrego kontaktu, bo ja miałem wtedy 16 lat, a Jurek zbliżał się do pięćdziesiątki. Jednak z czasem różnica pokoleniowa malała, a ilość tematów do wspólnej rozmowy rosła. Oprócz spraw związanych z lataniem często rozmawialiśmy o informatyce - Jurek od dawna bawił się w programowanie, zaczynał od prostej aplikacji obsługującej ówczesne testy na A-płn i B, po jego śmierci miałem okazję obsługiwać bazodanową aplikację służącą do archiwizowania danych o przeglądach skrzydeł, jakie wykonywał. Siedział nie tylko w wysokim poziomie, potrafił też oprogramować urządzenia peryferyjne pracujące na RS232, w tym konkretnym przypadku była to transmisja danych ze zrywarki linek paralotniowych. Podziwiałem go zawsze za przychylność do wszystkich nowinek technicznych i łatwość, z jaką opanowywał ich obsługę.

W czynnościach technicznych, jakie wykonywał, był zawsze skrupulatny. Gdy podbił pod czymś stempel, można było być pewnym, że wszystko jest OK. Pracując przez całe życie w kopalni jako ratownik górniczy nie mógł sobie pozwolić na odstępstwa, bo mogło to kosztować czyjeś życie. Tą zasadę przeniósł na nasz grunt. Oprócz tego był zawsze otwarty na pomoc, wystarczyło tylko zadzwonić, przez moment przedstawić problem i zaraz słyszało się w słuchawce: "nie ma problemu! Przyjeżdżaj".

Do dzisiaj nie mogę w to wszystko uwierzyć...

Dariusz Papiernik

Kim był Jurek? Wszystko zaczęło bardzo prozaicznie. Szukałem w necie szkoły paralotniowej, wyszukiwarka wyrzuciła szkołę Jurka. Telefon, krótka rozmowa, ustalamy termin i miejsce spotkania – Rybnica Leśna. 
Przyjeżdżam w umówione miejsce, wita mnie Jurek - facecik o mocno wysmaganej wiatrem twarzy, torsie gladiatora i łydkach niczym rzymski piechur. Uścisk dłoni i hasło, "wypełnij kwit, przynajmniej coś zostawisz rodzinie" – chwila niepokoju, no ale cóż myślę, twardym trzeba być. Po kwadransie ładujemy się do samochodów i cała kawalkada rusza w kierunku Witkowa. Po zakończeniu zajęć teoretycznych zaczynamy wreszcie latać, heeeeeee, jak to mówią nasi przyjaciele zza wschodniej granicy "pieszkom" z góry i pod górę - prawdziwa rzeźnia. W takiej oto "radosnej atmosferze" upłynęły mi pierwsze dwa dni szkolenia. Ach, byłbym zapomniał o drobnym szczególe a mianowicie "lewy, lewy, lewy, k.... lewy ........., podchodzimy do lądowania, bardzo dobrze, gratuluję", któż z nas tego nie pamięta. 
Ostatni dzień szkolenia, Rybnica Leśna. Zjawia się Jurek, wysiada z samochodu i między jednym a drugim baknięciem rolki tytoniu rzuca, zasłużyliście na "Dzikowiec". Później było już "z górki", wspólne wyjazdy, spotkania... Była też rozpacz... 

Kim był Jurek? Jurek, Jurek przyjacielem moim był.

Andrzej Piotrowski

Poznałem Jurka w typowy dla nas sposób. Po mało efektywnym szkoleniu za wyciągarką zgłosiłem się do Jurka na szkolenie podstawowe. Telefonicznie umówiliśmy się, że spotkanie rano na rynku w Boguszowie i od razu zaczęło się ponadprzeciętnie. Ja pytam się po czym się rozpoznamy a on żebym nie zawracał głowy on mnie rozpozna. Szkolenie na naszych górkach poszło sprawnie a że obeznany byłem ze skrzydłem po trzech dniach opanowałem to co Jurek wymaga na stopień podstawowy, zakwalifikowany zostałem na Makarską i zdecydowałem, że latam tylko z Jurkiem.

I tak na kolejnych wyjazdach Jurek uczył mnie latania a ja starałem się przejąć takie jego cechy jak zdecydowanie, bezkompromisowość i samodzielność konieczne do zaawansowanego i bezpiecznego latania. Wszystko szło pomyślnie, starałem się podążać w kierunku mistrzostwa Jurka i miałem nadzieję, że tak będzie zawsze.

Śmierć Jurka  w pierwszym momencie wydawała mi się końcem wszystkiego pomyślnego związanego z paralotniarstwem ale po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że Jurek wpłynął trwale na świat paralotniowy i nas samych. Jego osobowość pozostała wśród nas i będzie spoiwem naszego Stowarzyszenia "Sudety". Zawsze będę dumnie przypominać, że jestem jego uczniem i jestem pewien, że utrzymamy jego ponadprzeciętne standardy we wszystkim co robimy. Jest to moja osobista refleksja o Jurku który nazwał mnie przyjacielem. 

Mirosław Łuczak

Jurka Kamińskiego poznałem 21 kwietnia 2002r. Dzień wcześniej umówiłem sie telefonicznie na to spotkanie po to aby osobiście, na własne oczy zobaczyć paralotnie i dowiedzieć się jak zacząć latanie. Do towarzystwa na wyjazd z Wrocławia do Boguszowa namówiłem syna Sławka. Przed domem na ul. Dębowej przywitaliśmy się, a Grażynka której nie mogło zabraknąć w tej chwili powiedziała: "miał być jeden, a przyjechało dwóch, to który będzie latał, stary czy młody?" Odpowiedziałem, że stary, bo młody nie przejawiał większego zainteresowania takim dziwacznym sportem. Jurek w milczeniu wytaszczył z garażu cały szpej i udaliśmy się na górkę, była to półka pod Bukowcem. Pogoda w tym dniu była nieprzyjemna, pochmurno i dość chłodno. Podchodząc na górę już w połowie drogi dostałem zadyszki i zacząłem się zastanawiać czy napewno wiem co robię. Ale Jurek też wysiadł i pomyślałem, że to chyba normalne. Po obejrzeniu się za siebie na startowisku troszkę się zestresowałem, wysokość wydała mi się troszkę duża ale to nie był nasz ostateczny cel. Jurek poprowadził nas jeszcze dalej pod sam las gdzie deniwelacja była niewielka a przedpole duże. Tutaj spotkaliśmy grupę kilku początkujących (2 dzień) kursantów pod opieką instruktora sąsiedniej szkółki. Po chwilowym odpoczynku Jurek rozłożył skrzydło, nałożył na siebie szkolną uprząż oznajmiając mi, że tak wygląda paralotniarz przygotowany do startu. Głowę bym dał, że on osobiście zademonstruje stawianie skrzydła i rozbieg do startu. On natomiast rozebrał z siebie ekwipunek i kazał mi założyć na siebie. Byłem w szoku, przecież nie mam pojęcia o niczym a zanosi się na to, że za chwilę będę musiał sam zmierzyć się z nieznanym. W kilku słowach przekazał mi, że mam wykonywać tylko te czynności które usłyszę w radio. On mi postawi skrzydło a ja mam co sił w nogach biec do przodu. Pierwszy start był oczywiście spalony. Byłem tak spięty, że za wolno biegłem i wogóle wszystko robiłem nie tak jak trzeba. Przez chwilę obserwowałem startujących obok kolegów. Drugi start i kolejne wychodziły mi już bez problemu. Wykonałem 6 lub 7 zlotów. Ja po tych ćwiczeniach byłem mokry od potu a mój Sławek dygotał z zimna. W końcu nie wytrzymał i oświadczył, żebym już kończył tą zabawę bo on zmarzł i jest głodny. A więc zebraliśmy manatki i zaczęliśmy wracać do auta. Jednak wcześniej Jurek polecił mi wziąć skrzydło w różyczkę. Byłem zdziwiony tym, gdyż zanosiło się na czochranie glajtem kilkaset metrów po ziemi. KIedy doszliśmy na startowisko to "właściwe", Jurek wymówił te słowa: "ponieważ bardzo dobrze ci szło tam na górze to ja bym cię na koniec wypuścił z tego miejsca, co ty na to?" Oniemiałem z wrażenia. Natychmiast się zgodziłem. Pierwszy start był spalony z winy Jurka, ale drugi wyszedł znakomicie. W kilka sekund po oderwaniu się od ziemi poczułem jak coś mnie delikatnie wciska w uprząż. Jednocześnie zauważyłem, że ziemia gwałtownie ucieka mi do dołu, gdy doleciałem na lądowisko miałem kilkadziesiąt metrów przewyższenia nad start. Zachowałem zimną krew i podjąłem samodzielnie decyzję o wykonaniu zakrętu, radio milczało a ja zbliżałem się nad drzewa przy drodze. Jurek po prostu zaniemówił z wrażenia. Póżniej w drodze powrotnej do Wrocławia Sławek powiedział: "szkoda tata,że nie widziałeś miny pana Jurka jak zaczęło ciebie zabierać do góry. Otworzył szeroko usta i chyba zapomniał na chwilę, że ma ciebie prowadzić przez radio". Dopiero na widok mojej próby zakrętu odezwał się w radio i przytaknął - "prawym, praaawym, mocniej prawym!". Po wylądowaniu serce waliło mi jak dzwon, a ja byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ten dzień utkwił mi w pamięci na zawsze.